Paweł Kołodziński znów na wodzie! Nasz olimpijczyk wraca po ciężkiej pracy w Rehasport

Dla Pawła Kołodzińskiego, czołowego polskiego żeglarza, marzenia o trzecim olimpijskim starcie i być może pierwszym medalu, mogły zakończyć się jesienią zeszłego roku na prestiżowych, pucharowych regatach „Kieler Woche”. Na szczęście członek naszego eksportowego 49era wraca do formy po długiej rehabilitacji w klinice Rehasport, a nawet wznowił już zajęcia na wodzie.

W „Kieler Woche” polski 49er, którego załogę tworzyli Łukasz Przybytek i Paweł Kołodziński, walczył o zwycięstwo w całych regatach. Zakończyło się fatalnie – poważnym urazem drugiego z zawodników. Polacy to dwukrotnie czwarta załoga mistrzostw świata, brązowi medaliści mistrzostw Europy, a także olimpijczycy z Londynu i Rio de Janeiro. W Tokio chcieli walczyć o pierwszy olimpijski medal. I jest na to szansa, choć kluczowa decyzja należeć będzie do Polskiego Związku Żeglarskiego. Nasza reprezentacja ma bowiem prawo do wystawienia załogi w klasie 49er, natomiast to władze związkowe wskażą, kto popłynie na akwenie w Enoshimie.

Andrzej Grupa: Jaka jest szansa, że pojedziesz na swoje trzecie igrzyska olimpijskie?

Paweł Kołodziński: - Ogromna, jestem o to spokojny. Bardzo długo pracowaliśmy z zespołem Rehasport w Poznaniu i Gdańsku, bym jak najszybciej był gotowy do powrotu na łódkę, na pokład do Łukasza. Byśmy dalej mogli działać. I to się udało. 8 marca pierwszy raz zeszliśmy na wodę na zgrupowaniu na Lanzarote i jestem z tego powodu szczęśliwy. Niemniej wciąż czeka mnie dużo pracy.

Olimpijską kwalifikację macie już pewną?

- Wywalczyliśmy kwalifikację dla kraju, czyli w Tokio jest już bezpieczne miejsce dla polskiego 49era. Nie mamy jeszcze imiennej kwalifikacji, aczkolwiek przez imprezy kwalifikacyjne Polskiego Związku Żeglarskiego przeszliśmy dużo lepiej niż Dominik z Szymonem (Dominik Buksak, Szymon Wierzbicki – red.). Związek ma czas na ogłoszenie decyzji do 30 czerwca.

No to teraz najważniejsza kwestia: jak wygląda sytuacja z twoją nogą?

- No cóż, okazało się, że poza złamaną kością udową mieliśmy jeszcze dodatkowe wyzwania. Zespół medyczny w klinice Rehasport wszystko zdiagnozował. Zostały  wyłapane te elementy, którym brakowało aktywacji. Było podejrzenie przerwania nerwów, ale szczęśliwie okazało się, że jedynie nastał ucisk na nerw, co spowodowało słabsze przewodnictwo. Na etapie rehabilitacji odzyskałem kontrolę.  Intensywnie nad tym pracowaliśmy, 2-3 razy dziennie stawiałem się w klinice, by mięśnie odpowiedzialne za chodzenie odzyskały swoją funkcję i siłę. Powiem tak: weszliśmy na dobrą drogę i cały czas na niej jesteśmy.

Polski 49er: Łukasz Przybytek, Paweł Kołodziński (fot. Rafał Czepułkowski)

To już mniej więcej pół roku od kontuzji. Dodajmy, paskudnej kontuzji...

- Tak, do zdarzenia doszło 12 września podczas wyścigu Pucharu Europy w Kilonii. Od tego czasu cały czas trwa proces rehabilitacji, ale co ważniejsze – idzie do przodu.

Jak to się stało, że złamałeś nogę podczas zawodów? Dla laika, który żeglarstwo zna z telewizji albo z filmów, wygląda to pewnie tak: siedzi facet w łódce, jak zawieje wiatr popłynie szybciej. A to oczywiście nie ma nic wspólnego z rzeczywistością?

- Zachęcam wszystkich, by spojrzeli na klasę 49er, na choćby jeden wyścig. Stoimy poza łódką, jesteśmy zaparci stopami o krawędź skrzydła, które jest przyczepione na stałe do kadłuba. Dzięki temu, że mamy trapezy zaczepione do masztu, to możemy wisieć tuż nad wodą. No i w czasie żeglugi z wiatrem, przy maksymalnej prędkości, gdy mamy postawione 59 metrów kwadratowych żagla, mijaliśmy się z inną załogą. Ona przepływała zbyt blisko nas, zahaczyli mnie swoim skrzydłem. Było na tyle mocne uderzenie w prawy bok, a energia uderzenia tak duża, że lewa kość udowa nie wytrzymała i doszło do złamania z przesunięciem.

Nie jest to więc klasa Finn, w której kiedyś medale zdobywał Mateusz Kusznierewicz, inaczej wszystko tu wygląda?

- No nie jest, to zupełnie inna pozycja niż w łódkach balastowych czy jednoosobowych. Również prędkości i dynamika znacznie się różnią.

Przy jakiej prędkości doszło do zderzenia?

- Możemy zsumować naszą prędkość z tą rywali, to było w sumie niecałe 50 km na godzinę. My płynęliśmy z wiatrem ok. 17-20 węzłów, oni pod wiatr jakieś 10-11 węzłów. Takie zdarzenie można określić  wypadkiem komunikacyjnym.

Wpadłeś do wody czy zabezpieczenia zdołały cię utrzymać na pokładzie?

- Zostałem uderzony, oparłem się o Łukasza, trafiłem na pokład. Łukasz zdołał nas utrzymać. Musieliśmy łódkę wywrócić, bo 49era, który ma postawione wszystkie żagle, ciężko jest zatrzymać przy pełnej prędkości bez sprawnego załoganta. Podjęliśmy tę decyzję po krótkiej konsultacji z trenerem, który już był w pobliżu. Po prostu musiałem znaleźć się w wodzie z tą niesprawną nogą. Łukasz podholował mnie do łodzi ratowników i służby medyczne się mną zaopiekowały.

Aż się nie chce wierzyć, że do tak groźnego wypadku doszło podczas zawodów. To częste w 49erze?

- Na szczęście nie, to pierwszy tak mocny przypadek w czasie moich dziesięciu lat na pokładzie w tej klasie. Niestety, spotkał akurat mnie. Kontuzje się oczywiście zdarzają, bo jest to jednak sport wyczynowy, w którym są bardzo duże obciążenia, jest wymagający i odbywa się przy znacznych prędkościach. Tak groźny wypadek widziałem pierwszy raz.

Od razu zaczęła się rehabilitacja?

- Na początku było pełne oszczędzanie lewej nogi, by doszło do poprawnego zrostu kości. Po sześciu tygodniach mieliśmy na rentgenie potwierdzenie, że następuje on prawidłowo i na tym etapie jest super. Zaczęliśmy pracę nad zakresami, by wróciło zgięcie w kolanie czy w biodrze. Cały czas chodziłem o kulach, ale już pracowałem nad górą ciała. W pozycji siedzącej wykonywałem wiele ćwiczeń, by łopatki, grzbiet, ręce już pracowały. Miałem poczucie, że jestem sprawnym człowiekiem z pewnym ograniczeniem ruchu. Gdy już odstawialiśmy kule, to zdiagnozowaliśmy inny problem: z kontrolą miednicy przy przemieszczaniu się. Musieliśmy wdrożyć pewne procedury, by aktywować mięśnie odpowiadające za chód.

Polacy są kandydatami do olimpijskiego medalu w klasie 49er (fot. Rafał Czepułkowski)

Jak rozumiem, teraz pracujesz po kilka godzin dziennie, by wrócić do pełnej sprawności. Czy jednak jest ona wymagana, byś mógł startować, czy przy jakichś niedogodnościach, nawet mimo bólu, dałbyś radę dopłynąć do igrzysk i wystartować w Tokio?

- Robimy wszystko, by wrócić do pełnej sprawności, ale mamy świadomość, że nie muszę być sprinterem na pokładzie. Muszę za to przemieszczać się w tych charakterystycznych ruchach, które są potrzebne: z burty na burtę, ze skrzydła na skrzydło. No i mam być silny i sprawny. Byliśmy blisko tego wszystkiego, wróciła kontrola nad ciałem i w końcu poczułem, że to czas na powrót na wodę. Kilka tygodni temu byłem bardziej ostrożny, myślałem, że stanie się to na przełomie marca i kwietnia. Udało się znacznie wcześniej.

Okres czterech i pół miesiąca wystarczy, by wejść we właściwy rytm przed igrzyskami?

- Za nami wiele startów, ogrom pracy wykonanej na wodzie. W przerwie od żeglowania skoncentrowaliśmy się na pracy nad taktyką, komunikacją, wiele godzin “żeglowaliśmy w głowach”. Ze sztabem PZŻ oraz z psychologiem sportowym ustaliliśmy plan pracy na lądzie. Dużo działaliśmy na wizualizacjach i materiałach wideo. Dzień po dniu byliśmy więc na pokładzie, to daje mi spokój i poczucie dobrego przygotowania.

W takiej sytuacji kryzysowej dużym atutem jest chyba to, że z Łukaszem Przybytkiem znacie się długo. Gdybyś musiał startować z kimś innym, powrót nie byłby pewnie taki prosty?

- Oczywiście, z Łukaszem żeglujemy od października 2010 roku, mieliśmy niedawno 10-lecie na pokładzie. Wypracowaliśmy wspólnie bardzo dużo schematów, dobrze czujemy się razem na łódce, a to jest bezcenne. Wracamy na wodę spokojni.  Łukasz zobaczył, że jestem dobrze do tego przygotowany, więc możemy realizować plan przygotowań.

Akwen olimpijski w Enoshimie wam odpowiada?

- Jest wymagający, bo potrafi tam wejść fala oceaniczna. Do tego są mocne prądy, które nie do końca da się przewidzieć i zróżnicowany brzeg. Żeglarstwo na tych wodach na pewno będzie piękne, doświadczyliśmy już tego kilka razy i zawsze wypadaliśmy tam znakomicie. Dobrze czujemy ten akwen, z przyjemnością wrócimy by pożeglować z najlepszymi na świecie.

Fizjoterapeuta Michał Bartkowiak i Paweł Kołodziński w klinice Rehasport (fot. Andrzej Grupa)

Nie chcę pytać o marzenia, bo te pewnie wiadomo, jakie są. Ale zapytam o realne plany: awans do wyścigu finałowego, czyli miejsce w dziesiątce, da wam satysfakcję, czy jednak liczycie na coś więcej?

- Nie, my rozmawiamy o najwyższych celach. Jeśli tylko, decyzją Związku, polecimy do Tokio, to będziemy walczyć o zwycięstwo w tych regatach.

Polacy zdobywają medale olimpijskie w żeglarstwie w co drugich igrzyskach. W Rio de Janeiro pechowo się nie udało, powinien być więc choć jeden krążek w Tokio. Głównymi kandydatami do medali w polskiej ekipie nie są jednak deskarze w RS:X?

- Czuję,ze jesteśmy  równorzędnymi kandydatami z Piotrem i Zosią (Piotrem Myszką i Zofią Klepacką – red). Polska ekipa naprawdę tych szans ma więcej: Aga z Jolą w klasie 470 (Agnieszka Skrzypulec i Jolanta Ogar) to również światowa czołówka, a Magda Kwaśna była piąta na mistrzostwach świata w Laser Radial.

Czyli inaczej mówiąc: trzeci olimpijski występ ma dać pierwszy medal?

- Trzeci start to ma być realizacja naszych założeń wyścig po wyścigu, byśmy w każdym z nich dali z siebie pełną koncentrację, dobre żeglowanie, mądre decyzje na trasie. Po takich wyścigach na pewno będzie znakomity wynik.

Rozmawiał Andrzej Grupa